Hans-Hermann Hoppe
Realistyczny libertarianizm (2014)
Źródło: https://mises.org/library/realistic-libertarianism
Tłumaczenie: Max Cegiełka
Wprowadzenie
Mam przyjemność zaprezentować Państwu nowy tekst mistrza Hoppego, wydany w 2014 roku pod nazwą „Realistyczny libertarianizm”. HHH wyprowadza w nim tezę, że podział na lewicę i prawicę nie jest sztuczny i niepotrzebny; oraz, że etyka oparta na prawach własności nie może współgrać z egalitaryzmem, w przeciwieństwie do tego, co głosi wielu „libertarian krawiącego serca”. Ci zaś wartościowani są ujemnie, jako osoby gotowe podejmować się daleko idących ustępstw ideowych na rzecz większej działalności państwa; by osiągnąć cel, jakim jest bardziej egalitarne społeczeństwo. Nie da się zaś wyegzekwować takowego bez użycia przemocy. Nawołują do „dyskryminacji pozytywnej”, „dyskryminacji odwrotnej”, „polityki inkluzywnej”, czyli jawnego łamania prawa własności. Takie zjawisko można było zauważyć przy potępieniu libertariańskiego kandydata na Prezydenta USA, Rona Paula – przez środowiska „libertarian humanitarnych”, skupionych wokół Cato Institute i pokrewnych organizacji. Ustępstwa na rzecz kulturowej lewicy i szeroko pojętej ideologii egalitarnej doprowadzą jedynie do tego, że „libertarianie krwawiącego serca”, ci rzekomo pragmatyczni wolnościowcy, wyjdą na narzędzia w rękach ww. etatystów.
Moim zdaniem, w Polsce możemy zaobserwować takie zjawisko na przykładzie tweeta pewnej partii określającej się jako sprzyjająca libertarianizmowi, która stwierdziła, że „prawo do odmowy świadczenia usług przez przedsiębiorcę może niestety doprowadzić do czegoś na wzór apartheidu, z czym należy walczyć”. Uznawanie prymatu bliżej nieokreślonych „praw obywatelskich” (co nazywam slangowo dobroludzizmem, pseudoempatyczną ideologią wymuszania poczucia winy wśród członków rzekomej „klasy oprawców”) nad prawami własności i prawami jednostek to tylko czubek góry lodowej. Przypomnijmy sobie próbę nauczenia organizatorów OSK libertarianizmu przez pewne środowiska. Jak to się skończyło? Krzywdzącymi i szyderczymi oświadczeniami ze strony organizatorów, że „w ogóle to flaga Gadsdena to symbol niewolnictwa, złych nierówności i złego, krwiożerczego kapitalizmu, który trzeba zwalczać”. Nic dziwnego, że ostatecznie rada strajku się skompromitowała i protesty straciły na popularności (wykluczyli nawet chadeckiego Hołownię, zaczęli postulować takie rzeczy, jak podpaski finansowane z kieszeni podatnika, domagali się państwowego wyrównywania płac kobiet i mężczyzn).
Hoppe wykazuje, że nierówności społeczne to normalna kolej rzeczy i jedynie ich pochodzenie powinno podlegać wątpliwości, gdy np. Państwo w przeszłości ograbiło daną osobę z własności na rzecz innych/na rzecz aparatu biurokratycznego. Gdy osoba będąca ofiarą takiego rozboju, lub potomek takiej ofiary wykaże dowody na niesprawiedliwość swojej sytuacji, powinna uzyskać zadośćuczynienie. Nie może natomiast być mowy o „sprawiedliwości” społecznej egzekwowanej w myśl BLM-owskiego wandalizmu i domagania się opodatkowania jednych grup na rzecz wspierania drugich. Jestem w stanie stwierdzić, że realnie patrząc na to, ilu ludzi obecnie czerpie korzyści z niegdysiejszego zjawiska niewolnictwa, wyszłoby może mniej, niż 0,005% społeczeństwa „które skorzystało na dawnej opresji”. Tym bardziej warto zaznaczyć, że Polska nie tylko nie przyczyniła się do tegoż procederu, wręcz przeciwnie, „nie było nas na mapie przez 123 lata, później cierpieliśmy pod okupacją niemiecką i sowiecką”, nie mówiąc już o czasach PRLu.
Jeżeli dany samozadeklarowany wolnościowiec, liberał, libertarianin lub sympatyk tych idei, przy okazji głosi, że istnieje rzekome zjawisko uprzywilejowania oparte na płci, cechach fizycznych i mentalnych, pochodzeniu – i wartościuje je ujemnie, popiera zacieranie takich różnic lub rewanżyzm klasowy – powinno być to „czerwoną flagą”. Patrząc na polskie realia, szczególnie te w 2021 roku, to dodatkowymi takimi „ostrzeżeniami” są: bezkrytyczne poparcie dla polityki lockdownowej, niechęć do współpracy z libertarianami konserwatywnymi (którzy stawiają na ostracyzm, nie państwowe rozwiązania) i/lub otwarta wrogość wobec nich, sympatia do etatystycznych polityków ze względu na ich społeczne nacechowanie (konserwatywne lub progresywne, częściej te drugie), zwalczanie wolności słowa.
Gdy przeczytacie Państwo poniższy tekst, przekonacie się, że Hoppe miał dużo racji i zdołał przewidzieć pewne obecne wydarzenia. Gdy zrozumiemy, że historia jest cykliczna – nie liniowa – to z pewnością i nam będzie łatwiej identyfikować „objawy” pewnych „dolegliwości” społecznych. Jak miał powiedzieć Mark Twain, „historia się nie powtarza, lecz się rymuje”.
Zapraszam do lektury,
Max Cegiełka
„Libertarianizm może być logicznie spójny z niemalże dowolnym nastawieniem do kultury, społeczeństwa, religii; z jakąkolwiek moralnością. Logicznie rzecz biorąc, libertariańska doktryna polityczna funkcjonować może niezależnie od wszystkich zewnętrznych czynników; dana jednostka może być – i w rzeczy samej, większość libertarian, właściwie, JEST: hedonistami, libertynami, ludźmi niemoralnymi, zagorzałymi wrogami religii jako takiej, w szczególności chrześcijaństwa – i możliwym jest fakt, iż taka jednostka popierać może politykę libertariańską, mimo wszystko. W rzeczy samej, dana jednostka może nieustannie i zagorzale popierać prawo własności – tylko w sferze politycznej, nie udowadniając tego podejścia w swoim życiu prywatnym – w życiu prywatnym będąc żebrakiem, oszustem, hochsztaplerem i kanciarzem – jakimi okazuje się zbyt często być wielu libertarian. Patrząc czysto logicznie, dana jednostka MOŻE wykazywać się takimi cechami – jednak patrząc psychologicznie, socjologicznie i empirycznie, to po prostu tak nie działa.” [podkreślam – HHH]
Murray Rothbard, „Libertarianie, którzy popierają rozbudowany aparat państwowy” in: L. Rockwell, ed., , Auburn, Al: Ludwig von Mises Institute, 2000, p. 101
Pozwólcie, że rozpocznę od kilku czysto dedukcyjnych argumentów optujących za libertarianizmem.
Gdyby nie było rzadkości dóbr na naszym świecie – konflikty międzyludzkie nie miałyby miejsca. Konflikty między jednostkami zawsze i wszędzie dotyczą rzadkich dóbr. Wygląda to tak: Ja chcę zrobić „czynność X” z pewną rzeczą – ty zaś chcesz zrobić „czynność Y” z tym samym przedmiotem.
Z powodu tychże konfliktów – oraz z powodu, że jesteśmy w stanie komunikować się między sobą i podejmować się dyskusji – dążymy do przejawiania takich zachowań, które skutkują unikaniem konfliktu. Celem istnienia norm jest unikanie konfliktu interesów. W przeciwnym wypadku nie mielibyśmy do czynienia z kulturowym zjawiskiem, które można określić długoletnim poszukiwaniem norm odnoszących się do ogólnie pojętych manier i obycia, do życia w pokoju. Zwyczajnie walczylibyśmy ze sobą w nieskończoność, bezcelowo tracąc siły, męcząc się.
Kiedy nie mamy do czynienia z perfekcyjną harmonią (wszystkich) interesów, konflikty odnoszące się do dóbr rzadkich rozwiązane mogą być jedynie, gdy pośród wszystkich dóbr rzadkich, poszczególne z nich są prywatną i absolutną własnością pewnej konkretnej jednostki. Tylko wtedy JA mogę niezależnie posługiwać się swoimi rzeczami a TY swoimi, bez generowania wzajemnego konfliktu.
Jednak kto posiada jakie konkretne dobro rzadkie, w formie prywatnej własności – a kto nie? Po pierwsze: Każdy człowiek jest właścicielem swojego fizycznego ciała, tylko on (i nikt inny) bezpośrednio je kontroluje (Mogę kierować TWOIM ciałem tylko pośrednio, poprzez użycie swojego w pierwszej kolejności – i vice versa) i tylko on kontroluje je szczególnie w sytuacji, gdy dochodzi do dyskusji nad daną kwestią. W innym wypadku – gdyby dana osoba nie posiadała swego ciała, tylko posiadać je miałby jakiś niebezpośredni „kontroler ciał” – nie istniałyby żadne konflikty, gdyż bezpośredni kontroler ciała nie mógłby oddać swojej bezpośredniej kontroli nad własnym ciałem nikomu innemu, póki sam jeszcze żyje. W szczególności, w innym wypadku niemożliwym byłoby, że jakiekolwiek dwie osoby, jako strony w jakimkolwiek sporze o własność, mogłyby dyskutować i debatować nad tym, kto ma rację i jak ma być – gdyż dyskutowanie i debatowanie implikuje, że propozycja jak i opozycja ma wyłączną kontrolę nad własnym ciałem – tak rodzi się właściwe, obustronne rozwiązanie konfliktu, niewymagające walki (w formie interakcji bezkonfliktowej).
Po drugie: w kwestii dóbr rzadkich, które kontrolowane mogą być jedynie pośrednio (które muszą być zawłaszczone przez nasze własne ciało dane nam przez naturę, czyli ciało niezawłaszczone): Wyłączna własność (zwyczajnie: własność) nabywana jest przez taką osobę (i przypisywana jest do tejże osoby), która zawłaszczyła dane dobro jako pierwsza, lub poprzez dobrowolną (bezkonfliktową) wymianę – z rąk poprzedniego jej właściciela. Jedynie ten, który dokonał zawłaszczenia pierwotnego danego dobra (oraz wszyscy późniejsi właściciele, powiązani z nim łańcuchem dobrowolnych wymian), może przejąć kontrolę nad tym właśnie dobrem bezkonfliktowo – czyli pokojowo. W innym wypadku, gdy absolutna kontrola przypada późniejszym „odkrywcom” danego dobra, nie tylko nie można uniknąć konfliktu, lecz jest on również jedynym skutkiem tejże kontroli – i ustanawia się go na zawsze.
Pozwólcie, że podkreślę, że uznaję tę teorię za niezaprzeczalną jako sama w sobie, za prawdziwą a priori. Szacuję, że ta właśnie teoria odpowiada za jedno z największych – jeśli nie największe – osiągnięć myśli społecznej. Formułuje ona i kodyfikuje prawnie podstawowe zasady, których przestrzegać powinni wszyscy ci ludzie, którzy chcą żyć między sobą w pokoju.
Mimo wszystko: teoria ta nie mówi nam zbyt wiele o tym, jak jest w prawdziwym życiu. Mówi nam z pewnością, że wszystkie społeczeństwa, które istniały do tej pory, cechują się pokojowymi relacjami i odwołują się do tychże zasad, kierowanymi będąc racjonalnością – świadomie lub podświadomie. Nie mówi nam jednak, DO JAKIEGO STOPNIA, ani nie mówi nam – nawet jeżeli ludzie przestrzegaliby tychże zasad w pełni – w jaki sposób tak naprawdę ludzie żyją między sobą. Nie mówi nam, jak blisko czy daleko od siebie mieszkają, jeśli w ogóle; jak często i jak długo dochodzi u nich do wzajemnej interakcji itd. Analogicznie: Znać libertariańską teorię zasad pokojowych interakcji to tak, jakby znać teorię logiki, teorię odpowiedniego myślenia, rozumowania. Jednakże, tak samo, jak wiedza nt. logiki – nieważne jak niezbędna jest, jeśli chce się odpowiednio myśleć – nie przekazuje nam tak naprawdę informacji odnośnie dorobku myślowego człowieka, słów, konceptów, argumentów, i wniosków z nich wychodzących, dlatego też logika pokojowej interakcji między ludźmi, czyli libertarianizm, nie przekazuje nam wiedzy pozytywnej odnośnie ludzkich zachowań i życia codziennego (to wiedza normatywna). Więc: Tak samo jak jakikolwiek logik chcący zastosować w praktyce swoją wiedzę musi zwrócić uwagę na realne rozumowanie, tak teoretyk libertariański musi zająć się działaniami prawdziwych ludzi. Zamiast być ledwie teoretykiem, zostać musi również socjologiem i psychologiem, brać pod uwagę rzeczywistość „empiryczną, czyli świat – taki, jakim jest.
To właśnie naprowadza mnie na temat „lewicy” i „prawicy”.
Jak często mawiał Paul Gottfried, prawica i lewica różni się przede wszystkim tym, że odpowiada inaczej na pewną empiryczną kwestię – prawica uznaje, że w rzeczy samej istnieją różnice międzyludzkie i akceptuje je jako coś naturalnego. Lewica zaś neguje istnienie tychże różnic bądź próbuje zracjonalizować ich rzekome nieistnienie. W każdym wypadku uznaje je za coś nienaturalnego, coś, co musi być zrównane ze sobą nawzajem, aby zapanował „naturalny” porządek równości międzyludzkiej.
Prawica uznaje istnienie różnic międzyludzkich nie tylko w kwestii miejsca zamieszkania czy otaczającego środowiska czy ciała danej jednostki (jej wysokości, siły, wagi, wieku, płci, koloru – skóry, włosów, oczu, cech twarzy itd.). Co więcej, prawica uznaje również istnienie różnic między umysłami danych ludzi, ich zdolnościami poznawczymi, talentami, predyspozycjami psychologicznymi i motywacjami. Uznaje istnienie ludzi oświeconych i ciemnoty, inteligentnych i głupich, krótkowzrocznych i dalekowzrocznych, zapracowanych i leniwych, agresywnych i pokojowych, potulnych i pomysłowych, impulsywnych i cierpliwych, skrupulatnych i zobojętniałych itd. Prawica uznaje również, że te właśnie różnice między ludzkimi umysłami, wywodzące się z interakcji z fizycznym otoczeniem i fizycznie istniejącymi ludźmi, wywodzą się z czynników zarówno środowiskowych, jak i fizjologicznych i biologicznych. Prawica również uznaje, że ci ludzie żyją między sobą (lub oddzieleni od siebie) zarówno fizycznie w danej geograficznie istniejącej przestrzeni, jak i emocjonalnie poprzez więzy krwi (wspólne czynniki biologiczne czy też związki), jak i poprzez wspólny język, wspólną religię, wspólne zwyczaje i tradycje. Prawica nie tylko uznaje istnienie tych różnic. Uznaje również, że skutki tych istniejących „początkowo” różnic będą różnorodne i sprawią, że będą istnieć ludzie posiadający niewiele jak i wiele rzeczy na własność, ludzie bogaci i biedni, ludzie o wysokim i niskim statusie społecznym, randze, wpływach czy władzy. Prawica akceptuje te różnice w skutkach i różnice „u początków” jako normalne i naturalne.
Lewica zaś przekonana jest o fundamentalnej równości międzyludzkiej, że wszyscy zostali „stworzeni równymi”. Nie zaprzecza oczywistościom, że istnieją środowiskowe i fizjologiczne różnice, że niektórzy mieszkają w górach, zaś inni na wybrzeżu, że niektórzy są wysocy, zaś inni niscy, biali i czarni, płci męskiej i płci żeńskiej itd. Lewica zaprzecza jednak istnieniu różnic mentalnych, gdy te zaś są zbyt ewidentne, by móc im zaprzeczyć, to próbuje zracjonalizować ich istnienie: określając je „przypadkowymi”. Lewica albo tłumaczy, że te różnice zdeterminowało tylko i wyłącznie środowisko, więc zmiana otoczenia, miejsca zamieszkania danej osoby (przeniesienie jej z gór na wybrzeże i vice versa, np. poświęcanie każdemu identycznej uwagi zarówno prenatalnie, jak i postnatalnie) sprawi, że skutki będą identyczne. Lewica zaprzecza również, że te różnice istnieją również z powodu istnienia czynników biologicznych, w tym niektórych ciężkich przypadków trudnych w wyleczeniu. Albo, gdy nie da się zaprzeczyć, że czynniki biologiczne determinują sukces lub porażkę w życiu (sławę i pieniądze), gdy np. mężczyzna o wysokości 5 stóp nie może zdobyć złotego medalu olimpijskiego w biegu na 100 metrów czy też gruba i brzydka kobieta nie może zostać Miss Universe – wtedy to lewica uznaje te różnice jako skutek czystego szczęścia, uznaje, że indywidualny sukces czy porażka są w tym wypadku niemiarodajne i niesprawiedliwe. Wszelkie różnice międzyludzkie, które da się zaobserwować; czy to te spowodowane dającymi przewagę bądź odwrotnie środowiskowymi czynnikami, czy atrybutami biologicznymi; miałyby zostać zrównane ze sobą nawzajem. Tam, gdzie nie da się tego uczynić w dosłowny sposób, bo nie da się poruszyć gór czy mórz lub sprawić, aby ktoś wysoki zmalał albo by czarny stał się białym, lewica chce, aby „niezasłużenie szczęśliwi” zrekompensowali to „nieszczęśliwym”, aby każdy człowiek miał „równy status życiowy”, co współgrać ma z rzekomo naturalną równością międzyludzką.
Po tej krótkiej charakterystyce prawicy i lewicy wracam do tematu libertarianizmu i pytam, czy libertariańska teoria kompatybilna jest ze światopoglądem prawicy? Czy jest ona kompatybilna z poglądami lewicowymi?
Co do prawicy, odpowiem empatycznie – „tak”. Jakikolwiek libertarianin zaznajomiony nawet pobieżnie ze społeczeństwem i jego prawami bezproblemowo dojdzie do prawdy, jaką jest światopogląd prawicowy. Może – i patrząc empirycznie, musi – zgodzić się z empirycznym założeniem prawicy, że u podstaw istnieją nierówności międzyludzkie, zarówno mentalne jak i fizyczne; zgodzić się może z normatywnym postulatem prawicowym „laissez faire” (pozwólcie czynić) – że naturalna nierówność międzyludzka doprowadzi również do nierównych skutków i nic nie można z tym zrobić – ani nie powinno się z tym niczego robić.
Jednakże, co istotne: prawica może akceptować istnienie wszelkich nierówności społecznych jako naturalne, czy to jako w kwestii równych szans czy stanu posiadania. Libertarianin podkreśla, że takowe różnice są naturalne i nie powinno się zmieniać stanu rzeczy w ich kwestii – powinno się natomiast działać w myśl pokojowej współpracy międzyludzkiej, o której mowa była na początku tego tekstu. Nierówności będące skutkiem złamania tychże zasad powinny ulegać korekcie i być eliminowane. Ponadto, libertarianin powinien wskazywać, że istnieją mogące być udowodnione empirycznie nierówności międzyludzkie będące skutkiem takowych odstępstw od reguły nieagresji – jak bogaci ludzie, którzy nie zawdzięczają swoich fortun ciężkiej pracy, swojej błyskotliwości, zmysłowi przedsiębiorczemu czy darowiźnie bądź spadkowi; tylko zawdzięczają je kradzieży, oszustwu czy przywilejowi monopolistycznemu otrzymanemu od państwa. Korekta wymagana w takich przypadkach nie jest motywowana egalitaryzmem, lecz chęcią zadośćuczynienia – ten i tylko ten, kto udowodni, że został okradziony, oszukany bądź wykorzystany nieuczciwie przez system prawny powinien otrzymać zadośćuczynienie z rąk tych i jedynie tych, którzy dokonali się tychże przestępstw przeciwko niemu i jego własności; tutaj w grę wchodzą również takowe formy zadośćuczynienia, które poskutkowałyby jeszcze większą nierównością (gdy osoba biedna okradła bogatego i jest mu winna rekompensatę).
Z drugiej strony – co do lewicy, odpowiedź to równie empatyczne „nie”. Empiryczne założenie lewicy brzmi następująco: nie istnieją żadne znaczące różnice w stanie umysłowym między jednostkami, co za tym idzie, pomiędzy różnorakimi grupami społecznymi; zaś oznaki takich różnic mają miejsce jedynie z przyczyn środowiskowych i zniknęłyby, gdyby tylko otoczenie stało się proegalitarne. Jest to sprzeczne zarówno z codziennymi obserwacjami każdego z nas, jak i z całym dotychczasowym dorobkiem empirycznych badań nad ludźmi. Ludzie nie są i nie mogą być stworzeni równymi – i gdy spróbuje się zaprowadzić równość międzyludzką, zawsze pojawią się nowe różnice. Właśnie z powodu tego założenia normatywnego i tej aktywistycznej agendy lewicy, nie można jej uznać za kompatybilną z libertarianizmem. Lewicowy zamiar wyrównania każdego człowieka lub jego statusu jest niekompatybilny z własnością prywatną, pojmowaną jako ciało danego człowieka lub rzeczy materialne niebędące jego częścią. Zamiast pokojowej współpracy, lewica postuluje jedynie niekończący się konflikt, doprowadza do jednoznacznie nieegalitarnego stanu permanentnie władającej innymi klasy rządzącej. Podwładni wciąż ulegają ponownemu „wyrównywaniu” swojego stanu posiadania z resztą społeczeństwa. Jak to ujął Murray Rothbard: „Jako, że żadna para ludzi nie jest równa w jakimkolwiek rozumieniu tego pojęcia, czy to „przy przyjściu na świat”, czy „patrząc na skutki działania w społeczeństwie działającym na zasadzie dobrowolności”, nie ma sensu zaprowadzać takiej równości a potem utrzymywać jej w istnieniu, gdyż wymaga to wciąż władającej nad innymi ludźmi klasy rządzącej. Byłaby to władza wyposażona w niszczycielską siłę przemocy”.[1]
Istnieje niezliczenie wiele różnic między danymi jednostkami ludzkimi, do tego jest wiele więcej różnic między różnymi grupami złożonych z tych jednostek, gdyż każda osoba może być zaliczona do niezliczonych grup społecznych. To elita rządząca określa, które z tych różnic między ludźmi lub między grupami, są nacechowane pozytywnie, negatywnie lub w ogóle nie są brane pod uwagę. To elita rządząca wybiera jeden z naprawdę wielu sposobów na „wyrównanie” szczęściarzy z pokrzywdzonymi przez los, czyli ile i czego zabrać szczęściarzom, by dać to nędzarzom. Wtedy osiągnięta zostanie równość. To elita rządząca definiuje siebie samą jako pokrzywdzoną przez los, określa jak dużo danych dóbr zabrać trzeba szczęściarzom i zachować dla siebie. I gdy osiągnięta zostanie dowolnie pojmowana równość: jako, że wciąż możemy zauważyć kolejne różnice międzyludzkie i nierówności, elita rządząca nigdy nie ukończy procesu wyrównywania. Będzie on trwać po wsze czasy.
Egalitarny światopogląd lewicy jest nie tylko niekompatybilny z libertarianizmem. Jest on również tak nierealny, że naprawdę trzeba usiąść i się zastanowić, jak ktokolwiek może brać go na poważnie. Losowy człowiek z ulicy nie wierzy w równość wszystkich ludzi. Na drodze ku takim przekonaniom stoi zdrowy rozsądek i ludzka podejrzliwość. Mało tego, jestem w stanie stwierdzić, że tym bardziej mało prawdopodobne jest to, że ktokolwiek z proponentów egalitaryzmu tak naprawdę wierzy w to, co głosi. W takim razie w jaki sposób lewicowy światopogląd stał się obecną „prawdą etapu”?
Odpowiedź powinna być oczywista, przynajmniej dla libertarian: doktryna egalitaryzmu osiągnęła taką popularność nie dlatego, że jest słuszna; lecz ze względu na to, że jest idealną racjonalizacją działań elity rządzącej w kierunku osiągnięcia totalitarnej władzy nad społeczeństwem. Elita rządząca skorzystała z pomocy „inteligencji”, „klasy dyskutantów”. Zaczęła im płacić, subsydiować ich, w zamian dostając pożądany egalitarny przekaz. Inteligencja wie, że nie mówi prawdy, jednak mówi to, co jej się opłaca z perspektywy kariery. Dlatego najbardziej entuzjastyczni proponenci bezsensu egalitaryzmu są członkami klasy intelektualistów.[2]
Patrząc na to, że libertarianizm i lewicowy egalitaryzm są w oczywisty sposób niekompatybilne ze sobą, zaskakującym jest fakt (i jest on skutkiem działań ideologów na zleceniu elit rządzących i ich własnej klasy inteligenckiej), że wiele osób uznających się za libertarian jest i uważa się dziś za część lewicy. Jak to możliwe?
To, co jednoczy tych lewicowych libertarian na płaszczyźnie ideologicznej jest aktywna promocja wielu polityk „antydyskryminacyjnych” i poparcie dla „wolnej imigracji, wolnej od dyskryminacji”.[3]
Jak rzekł kiedyś Rothbard, „ci libertarianie są oddani sprawie egalitaryzmu w takim sensie, że może i nie każdy człowiek jest równy drugiemu, jednak każda znana nam grupa, w tym grupa etniczna, rasa, płeć lub nawet każdy gatunek jest i musi być uczyniony równym, że każdy z przedstawicieli tych grup ma prawa, które nie mogą pozwalać na jakąkolwiek formę dyskryminacji”.[4]
Jak to możliwe, że te postulaty antydyskryminacyjne współgrają z poparciem dla prywatnej własności, które powinno być niezaprzeczalnym elementem filozofii libertariańskiej – i która to oznacza „własność wykluczającą”, więc logicznie implikuje dyskryminację?
Tradycyjna lewica nie ma takiego problemu. Nie obchodzi jej własność prywatna. Skoro każdy jest równy, cały świat należy do każdego w równym stopniu, całość własności jest „powszechna”, każdy człowiek, jako współwłaściciel świata, ma równe „prawo dostępu” do wszystkiego, wszędzie. Jednakże, gdy nie mamy do czynienia z idealną harmonią interesów wszystkich ludzi, nie może być miejsca dla równo dostępnej, równej własności do wszystkiego w każdym miejscu, bez generowania konfliktu. By tego uniknąć, konieczne jest utworzenie Państwa, terytorialnego monopolisty na podejmowanie decyzji na najwyższym szczeblu. „Wspólna własność” wymaga państwa do zaistnienia, będzie wtedy „własnością państwową”. To państwo, koniec końców, decyduje nie tylko o tym, kto co posiada, lecz również kto gdzie się znajduje, kto gdzie może mieszkać, kto z kim może się spotykać – bez oglądania się na własność prywatną. W końcu to oni – „Lewaki” – kontrolować będą Państwo.
Jednak zaprzeczenie powyższym tezom nie wystarczy, by określić się jako libertarianin. Trzeba też traktować własność prywatną poważnie.
Patrząc pod względem psychologii i socjologii, poparcie dla polityk antydyskryminacyjnych wśród libertarian wytłumaczone może być nieproporcjonalnie dużym odsetkiem libertarian, którzy są wyrzutkami społecznymi, lub jak to ujął Rothbard: „hedonistami, libertynami, ludźmi niemoralnymi, wojującymi przeciwnikami religii, pasożytami, naciągaczami, ludźmi fałszywymi i oszustami” – którzy uznali libertarianizm za atrakcyjny z powodu jego rzekomej „tolerancji” wobec wyrzutków społecznych. Teraz chcą używać libertarianizmu w celu wyzwolenia od wszelkiej dyskryminacji w życiu codziennym, w dowolnej formie. Jak to jest w logiczny sposób możliwe? Lewicowi libertarianie, libertarianie „krwawiącego serca” i humanitarni, kosmopolityczni libertarianie nie są po prostu lewicowcami. Wiedzą, jak ważna jest własność prywatna. Jednak ponownie: w jaki sposób, rzekomo logicznie, łączą kluczową rolę własności prywatnej z promowaniem polityki antydyskryminacyjnej, w szczególności z poparciem dla polityki otwartych granic?
Krótka odpowiedź brzmi następująco: robią to poprzez uznawanie całości obecnego kształtu własności prywatnej i jej dystrybucji wobec konkretnych ludzi – za podejrzliwe moralnie. Z takim założeniem, lewicowi libertarianie popełniają błąd przeciwny do tego, któremu ulega nielibertariańska prawica. Ona zaś postrzega całość, lub większość obecnych stosunków własnościowych, w tym również własność państwową w obecnym kształcie – jako naturalne i sprawiedliwe. Libertarianin zaś rozpoznaje, że niektóre z obecnych stosunków własnościowych w sektorze prywatnym i całość lub prawie całość stosunków własnościowych w sektorze państwowym jest nienaturalna, niesprawiedliwa i wymaga radykalnej zmiany. Odwrotnie – lewicowi libertarianie zakładają, że nie tylko całość, lub większość obecnego kształtu własności państwowej jest niesprawiedliwie rozdzielona (stąd ich libertarianizm), lecz także całość lub większość własności prywatnych została zniekształcona, rozmyta, zmieniona przez uprzednią legislację władzy. Gdyby nie „zakłócenia” spowodowanie działalnością państwa, ludzie byliby na odmiennych pozycjach społecznych od tych obecnych, wszystko wyglądałoby inaczej.
Bez dwóch zdań, to słuszne spostrzeżenie. Państwo w ciągu swej długiej historii sprawiło, że jedni się wzbogacili, drudzy zbiednieli w nienaturalnie zniekształconych warunkach konkurencji. Państwo sprawiło że niektórzy zginęli, inni przetrwali. Zmieniło pozycję społeczną wielu ludzi. Promowało niektóre zawody i rozwój konkretnych miejsc, na niekorzyść pozostałych. Nagradzało jednych przywilejami i monopolami, dyskryminując i zabierając innym; i tak dalej. Lista niegdysiejszych niesprawiedliwości, nieuczciwych zwycięzców i niesłusznie przegranych, oprawców i ofiar, jest nieskończona.
Jednak nie oznacza to, że całość obecnego kształtu stanu posiadania osób prywatnych wymaga zmiany, lub jej większość. Z pewnością sprawa wygląda inaczej z własnością państwową, gdyż została zdobyta w sposób niesprawiedliwy. Powinna zostać oddana swoim naturalnym właścicielom, czyli ludziom (lub ich potomkom), którzy zostali wcześniej przymuszeni do „ufundowania” „publicznej” własności, kosztem swojej prywatnej własności. Zagarnęła ją po części biurokracja państwowa. Jednak nie będę analizował kwestii tej konkretnej „prywatyzacji”.[5] Jest za to pewna sprawa wymagająca wyjaśnienia: większość prywatnej własności jest najprawdopodobniej pozyskana uczciwie, niezależnie od jej historii – poza konkretnymi przypadkami, gdzie osoba poszkodowana może wskazać, że jest wręcz przeciwnie. Ciężar dowodu spoczywa na tym, kto oskarży obecnego właściciela. Taka osoba musi wykazać, że była w posiadaniu danego obiektu własności wcześniej od obecnego posiadacza. Jeśli nie da się tego wykazać, nic nie powinno ulec zmianie.
Lub bardziej szczegółowo, użyjmy przykładu: Piotr, Paweł czy ich rodzice, będąc członkami dowolnej grupy ludzi, zostali zamordowani lub przesiedleni, obrabowani, napadnięci lub ulegli prawnej dyskryminacji w przeszłości. Ich obecny stan posiadania i pozycja społeczna wyglądałyby inaczej, gdyby nie te niesprawiedliwości z przeszłości. Jednak nie oznacza to, że dowolny z poprzednich właścicieli ma prawo do wysuwania żądań wobec obecnego właściciela, lub do kogokolwiek z jego grupy czy spoza niej. Inaczej – Piotr lub Paweł musieliby wykazać, że w danym przypadku jeden z nich ma w posiadaniu najwcześniej ustanowiony tytuł własności. Z pewnością istnieje wiele przypadków, w których można poczynić takie postępowanie, by odpowiednie osoby uzyskały odszkodowanie. Jednak z taką samą pewnością możemy wykazać, że gdy ciężar dowodu spoczywa na jednostce, która kwestionuje jakąkolwiek formę obecnej dystrybucji własności, niewiele można uczynić w imię dowolnej antydyskryminacyjno-egalitarnej narracji. Wbrew temu, we współczesnym zachodnim świecie istnieją prawa „akcji afirmacyjnej”, które nadają przywileje prawne różnym „chronionym grupom”, kosztem reszty ludzi: kosztem niechronionych i prześladowanych grup. I to więcej – a nie mniej, niż obecnie – przejawów dyskryminacji i nierówności zaobserwować można by, gdyby każdy w sprawiedliwy sposób musiał wykazać, że został poszkodowany; że to państwo zezwoliło na taki stan rzeczy. Wtedy powinien wytoczyć pozew i oczekiwać rekompensaty ze strony oprawcy.
Jednak lewicowi libertarianie, libertarianie „krwawiącego serca”, humanitarni kosmopolici, nie słyną ze stawiania oporu akcjom afirmacyjnym. Prędzej – wręcz przeciwnie, by dojść do pożądanych wniosków, nie wymagają (lub całkowicie ignorują temat dowodu) dowodów na bycie ofiarą ze strony rzekomo poszkodowanych jednostek. By jednak wciąż móc określać się libertarianami, czynią to po kryjomu, jednakże gdy porzucają wspomnianą wcześniej fundamentalną część sprawiedliwości, zastępują własność prywatną, prawa własności i łamanie tych praw niejasnymi hasłami typu „prawa człowieka” i „łamanie praw człowieka”, zastępują termin praw jednostki „prawami danych grup”, stając się kryptosocjalistami. Skoro Państwo zmieniło kształt wszystkich poszczególnych własności prywatnych, to nawet bez wymogu wykazania dowodu na bycie ofiarą przez dane jednostki: każdy, w tym każda grupa społeczna, może zarzucić bycie ofiarą innej grupy lub innej osoby, bez zbytniego wysiłku intelektualnego. [6]
Pozbyci balastu, jakim jest konieczność wykazywania jednostkowego dowodu poniesienia krzywdy, lewicowi libertarianie bezgranicznie „odkrywają” nowe „ofiary” i nowych „oprawców”, działając wedle swych egalitarnych założeń. Trzeba przyznać, że słusznie zauważają, że państwo jest instytucjonalnym oprawcą, łamiąc prawo do prywatnej własności (stąd roszczą sobie prawo do nazywania się libertarianami). Jednak zauważają oni o wiele więcej instytucjonalnych, strukturalnych niesprawiedliwości i konfliktów społecznych, wiele więcej ofiar i oprawców, wiele większą konieczność uzyskania odszkodowania, rekompensaty i redystrybucji własnościowej we współczesnym świecie; widzą wiele więcej, niż tylko te niesprawiedliwości, za które można winić państwo; widzą „więcej” rozwiązań, niż tylko zmniejszać wpływy państwa i ostatecznie sprywatyzować całą własność państwową i wszystkie jego funkcje. Twierdzą, że nawet w wypadku rozmontowania państwa, trzebaby poczynić kolejne zmiany społeczne, by nastała era sprawiedliwego społeczeństwa – dlatego, że państwo miało silny i długotrwały wpływ na ludzi; lub część stanu rzeczy jest winą warunków mających miejsce jeszcze przed istnieniem państwa.
Takie poglądy nie są podzielane przez wszystkich lewicowych libertarian, jednak typowo nie różnią się one od tych, które promują marksiści kulturowi. [7] Zakładają oni, że naturalny ład społeczny (bez wykazywania empirycznych dowodów na takie tezy, wręcz wbrew dowodom na inny stan rzeczy) to ogólnie „płaskie” społeczeństwo „równych”, czyli uniwersalnie, ogólnoświatowo homogenicznych, mających podobne poglądy i podobnie uzdolnionych ludzi, będących mniej lub więcej podobnego statusu społecznego i majątkowego. Uważają, że jakiekolwiek społeczeństwo odstające od tego „ideału” jest skutkiem dyskryminacji, która upoważnia „ofiary” do uzyskania pewnego rodzaju rekompensaty. Idąc dalej, hierarchiczna struktura tradycyjnej rodziny, tradycyjnych ról płciowych i podziału pracy między kobietami i mężczyznami, jest rzeczą nienaturalną. Wszystkie hierarchie społeczne, pionowe układy władzy składające się z wodzów i dowódców klanów, patronów, szlachciców, arystokratów, królów, biskupów, kardynałów, ogólnie pojętych „szefów” i ich podwładnych – budzą podejrzenie wśród lewicowych libertarian. Tak samo wszelkie „rażące” nierówności majątkowo-dochodowe, nierówności w sferze tzw. „władzy ekonomicznej”, oraz istnienie obok siebie zarówno biednej klasy plebejuszy jak i wyższej klasy obrzydliwie bogatych ludzi i ich rodzin; postrzegane są jako nienaturalne. Tak samo, duże korporacje przemysłowe i finansowe, konglomeraty, postrzegane są jako sztuczne wytwory państwa. Tak samo podejrzane, nienaturalne i wymagające naprawy są wszystkie ekskluzywne stowarzyszenia, kościoły i kluby, wszelkie formy terytorialnej segregacji, separacji, zjawisko secesjonizmu, ze względu na klasę, płeć, rasę, pochodzenie etniczne, korzenie, język, religię, zawód, zainteresowania, zwyczaje lub tradycje.
Z takiej perspektywy łatwo jest zidentyfikować grupy „ofiar” i ich „oprawców”. Jak się okazuje, „ofiarami” jest przeważająca większość ludzkości. Każdy i każda grupa, jaką można opisać, jest „ofiarą”, poza tą małą częścią świata złożoną z białych (w tym rasy północnoazjatyckiej) heteroseksualnych mężczyzn, prowadzących tradycyjny, burżuazyjny tryb życia. Oni i ci z nich, którzy okazali się być najbardziej kreatywni i odnosić największe sukcesy (poza, co ciekawe, bogatymi celebrytami ze sfery rozrywki i sportu) są „oprawcami” całej reszty.
Taki pogląd na historię człowieka prezentuje się jako dziwaczny, gdy spojrzymy na wspaniałe osiągnięcia cywilizacyjne, których dokonała się ta mniejszość „oprawców”. Podobną, niespójną narrację kreowania ofiar i oprawców propagują marksiści kulturowi. Obie grupy różnią się jedynie uznawaniem przyczyny tego zidentyfikowanego, opisanego i skrytykowanego w podobny sposób „zjawiska strukturalnej opresji”. Marksiści kulturowi twierdzą, że to wszystko z powodu istnienia własności prywatnej i niepohamowanego kapitalizmu opartego na prawach własności. Dla nich, odpowiedź na pytanie, jak odwrócić te całe spustoszenie jest klarowna i prosta. Państwo musi dokonać wszelkich koniecznych działań restytucyjnych, kompensacyjnych i redystrybucyjnych. Oczywiście to oni zasiadaliby za jego sterem.
Lewicowi libertarianie nie uznają takiej odpowiedzi. Przecież rzekomo są zwolennikami prywatnej własności i prywatyzacji własności państwowej. Nie mogą chcieć, by Państwo podjęło się restytucyjnych działań, gdyż jako libertarianie powinni być za rozmontowaniem i ostatecznym unicestwieniem państwa. Jednak ich celem nie jest jedynie prywatyzacja całości tzw. własności publicznej. Obalenie Państwa jest dla nich niewystarczające, by nastało sprawiedliwe społeczeństwo. Trzeba podjąć się kolejnych kroków, by zrekompensować krzywdy wyrządzone dopiero co wspomnianej, przeważającej większości ofiar.
No to co trzeba zrobić i z jakich pobudek? Gdy można wykazać pojedynczy przykład krzywdy, czyli gdy osoba A może wykazać, że osoba B weszła na teren osoby A lub zagarnęła własność osoby A; lub w drugą stronę – to nie ma żadnego problemu w udowodnieniu tego! Sprawa jest jasna. Jednak w wypadku, gdy takiego dowodu nie ma, co niby „oprawcy” są winni „ofiarom” i na jakiej podstawie? Jak określić, kto co komu jest winny – ile i czego? Jak zaimplementować ten proces restytucji, gdy nie mamy do czynienia z Państwem, czyli bez łamania prawa do prywatnej własności? To najbardziej wyraźny intelektualny problem dla każdego samozwańczego lewicowego „libertarianina”.
Nic dziwnego – odpowiedź na powyższe pytania ze strony takich osób okazuje się być wymijająca i niejasna. Z tego, co udało mi się zebrać, jest ona zwykle nagminnym upominaniem całej reszty. Jak to podsumował pewien długotrwały obserwator grona intelektualistów: „Bądź uprzejmy!”. Czyli dokładniej: Wy, jako mała grupa „oprawców”, musicie zawsze być wyjątkowo „mili”, wybaczający, inkluzywni wobec wszystkich członków znacznej większości „ofiar”, czyli długiej i znanej nam listy każdego poza białymi, heteroseksualnymi mężczyznami! A co do zaprowadzania takiego porządku: Wszyscy „oprawcy” nie okazujący należytego szacunku jakiemukolwiek członkowi klasy ofiar, czyli oprawcy, którzy są „niemili”, nie wybaczają przewinień lub wykluczają takie osoby, lub ci, którzy mówią „nieprzyjemne” rzeczy w ich stronę, którzy wyrażają się wobec nich bez szacunku, muszą zostać publicznie potępieni, upokorzeni i zmuszeni – poprzez wstyd – do posłuszeństwa!
Na pierwszy rzut oka, taka propozycja „restytucji” – pochodząca od „miłych” ludzi – może wydawać się wielkoduszna, bezprzemocowa i po prostu „miła”. W rzeczy samej nie jest ona żadną formą „miłej” i nieszkodliwej porady. Jest błędna i szkodliwa.
Po pierwsze: Dlaczego ktokolwiek miałby być wyjątkowo miły wobec innej osoby – poza respektowaniem jej należytych praw własności do konkretnych, jasno określonych fizycznych dóbr? Bycie miłym jest formą działania, wymaga więc podjęcia się wysiłku – sprawa wygląda tak samo, jak z jakimkolwiek innym działaniem. Istnieją koszta alternatywne. Ten sam wysiłek można przecież podjąć w kierunku innych działań. W rzeczy samej, wiele z naszych działań, lub nawet większość z nich, podejmowanych jest w samotności, w ciszy, bez wchodzenia w bezpośrednią interakcję z innymi. Przykładem niech będzie gotowanie, kierowanie samochodem, czytanie, pisanie. Czas poświęcony „byciu miłym wobec innych” jest czasem zmarnowanym, gdy możemy robić inne, prawdopodobnie bardziej wartościowe rzeczy. Ponadto trzeba stwierdzić, że „bycie miłym” powinno być uzasadnione. Dlaczego powinienem być miły wobec ludzi, którzy są dla mnie chamscy? Bycie uprzejmym to coś, na co druga osoba musi sobie zasłużyć. Bycie miłym wobec każdego sprawia, że rozmywa się podział na zachowanie wartościowe i zbędne. Zbytnie bycie miłym wobec nie tych, co trzeba i zbyt mało uprzejmości wobec tych, którym się to należy sprawi, że nasze życie społeczne będzie stawało się coraz bardziej nieprzyjemne.
Ponadto, są przecież autentycznie źli ludzie, dokonujący się złych rzeczy wobec posiadaczy danej własności prywatnej. Przede wszystkim są to elity rządzące, będące u steru Państwa – tak stwierdziłby każdy libertarianin. Z pewnością nikt nie jest zobligowany, by być uprzejmy wobec tych ludzi! A jednak ofiarując znacznej większości „ofiar” nadmiar miłości, troski i uwagi, osiągamy jedynie to, że poświęcamy mniej czasu i wysiłku na bycie nie w porządku wobec tych, którzy na to w zasadzie najbardziej zasługują. Siła aparatu państwowego nie zmaleje dzięki tej wszechobecnej „uprzejmości”, lecz wręcz się spotęguje.
Dlaczego konkretnie ta mniejszość białych, heteroseksualnych mężczyzn i w szczególności ci spośród nich, którzy osiągnęli największy sukces, mieliby być zobligowany, by wyrażać szczególną uprzejmość wobec znacznej większości wszystkich pozostałych ludzi? Dlaczego to nie działa w drugą stronę? Przecież w rzeczy samej większość, jeśli nie całość wynalazków z dziedziny techniki, maszyn, narzędzi i gadżetów, z których każdy wszędzie korzysta, na których zdecydowanie opiera się nasz obecny standard życia i nasz komfort – powstało dzięki tej grupie. Wszyscy pozostali, zazwyczaj jedynie wzorowali się na dziełach tej właśnie grupy. Odziedziczyli wiedzę, która wyrażona jest w produktach tych wynalazców, za darmo. Czyżby to nie stereotypowa biała, hierarchiczna rodzina złożona z ojca, matki, ich dzieci i ich potencjalnych spadkobierców – wraz ze swoim „burżuazyjnym” zachowaniem i stylem życia, czyli wszystkim tym, co potępia i do czego zniechęca lewica – czyli najbardziej skuteczny ekonomicznie model organizacji społecznej na całym świecie – odpowiada za najwyższy współczynnik akumulacji bogactwa, dóbr kapitałowych i przeciętnie najwyższy standard życia? Czy to nie jedynie dzięki wielkim osiągnięciom ekonomicznym tej mniejszości „oprawców”, coraz większa liczba „ofiar” bierze udział w globalnym podziale pracy? Czy to nie im – tradycyjnym, białym, burżuazyjnym rodzinom – zawdzięczamy późniejsze powstawanie „alternatywnych stylów życia”, które są w stanie się utrzymać? Czyżby to nie większość współczesnych „ofiar”, dosłownie zawdzięcza swoje życie i swój standard życia osiągnięciom ich tzw. „oprawców”?
Dlaczego to właśnie te „ofiary” nie wykazują wyjątkowej grzeczności wobec „oprawców”? Dlaczego nie chcą okazać szacunku osiągnięciom ekonomicznym i sukcesowi, zamiast tego okazując go porażce? Dlaczego nie chcą w wyjątkowy sposób uszanować tradycyjnego, „normalnego” stylu życia, tylko propagują nietypowe alternatywy, które w celu swojej dalszej egzystencji wymagają otoczenia w formie społeczeństwa złożonego z „normalnych” ludzi z „normalnymi” zwyczajami?
Już niedługo przedstawię odpowiedź na te pytania retoryczne. Najpierw jednak należy wykazać kolejny strategiczny błąd w lewicowo-libertariańskim zaleceniu bycia wyjątkowo miłym wobec „historycznych ofiar”.
Co ciekawe, grupy „ofiar” wyznaczane zarówno przez lewicowych libertarian, jak i przez marksistów kulturowych, niewiele się różnią od grup określanych jako „nieuprzywilejowane” i wymagające rekompensaty egzekwowanej przez Państwo. To żaden problem dla marksistów kulturowych, taka diagnoza z ich strony może wręcz wskazywać na to, ile kontroli zdołali już przejąć nad aparatem państwowym. Zaś taki zbieg okoliczności powinien być ostrzeżeniem dla lewicowych libertarian. Dlaczego Państwo miałoby dążyć w tym samym „antydyskryminacyjnym” kierunku na płaszczyźnie relacji oprawcy-ofiary, gdy oni również chcą osiągnąć ten sam cel – tyle, że w inny sposób? Lewicowi libertarianie zazwyczaj nie są w stanie odpowiedzieć na takie pytanie. Odpowiedź powinna być jasna dla kogokolwiek, kto kieruje się zdrowym rozsądkiem.
By zyskać pełnię kontroli nad każdym z osobna, Państwo musi prowadzić politykę divide et impera (dziel i rządź). Musi osłabiać, podważać i ostatecznie zniszczyć wszystkie konkurencyjne autorytety społeczne. Co najważniejsze, musi osłabić rolę tradycyjnej, patriarchalnej rodziny i konkretnie chodzi o takie rodziny, które są niezależne i bogate, które mogą podejmować decyzje w autonomiczny sposób. Na przykład siejąc i egzekwując konflikty pomiędzy żonami i mężami, dziećmi i rodzicami, kobietami i mężczyznami, bogatymi i biednymi. Tak samo, wszystkie hierarchie, ekskluzywne stowarzyszenia, osobiste sympatie i przywiązania – do konkretnej rodziny, społeczności, grupy etnicznej, plemienia, narodu, rasy, języka, religii, zwyczaju, tradycji – poza przywiązaniem do hierarchii Państwo-obywatel/poddany/posiadacz paszportu – to wszystko poza tym ostatnim musi być osłabione i ostatecznie zniszczone.
Nie ma na to lepszego sposobu, niż wprowadzanie praw antydyskryminacyjnych.
Skutkiem zakazania wszelkiej dyskryminacji opartej na płci, orientacji, wieku, rasie, religii, pochodzeniu itd. może być tylko to, że znaczna część społeczeństwa wyjdzie na państwowo certyfikowane ofiary. Prawa antydyskryminacyjne w otwarty sposób prowokują „ofiary” do poskarżenia się Państwu na wyszukane, „ulubione” przykłady „opresji”, którym padły z rąk „oprawców”. Szczególnie premiowane jest donoszenie na najbogatszych „oprawców” i ich „opresyjne” knowania, np. ich „seksizm”, „homofobię”, „szowinizm”, „ksenofobię”, „rasizm” czy cokolwiek innego. Państwo wtedy odpowiada na takie zażalenia poprzez „proporcjonalne karanie oprawców”, czyli stopniowe pozbawianie ich własności i autorytetu, dzięki czemu samo rośnie w siłę i zwiększa swoją monopolistyczną władzę – vis-a-vis coraz słabszego, rozdrobnionego, podzielonego na frakcje i coraz mniej jednolitego społeczeństwa.
Ironią jest, że przeciwnie do celu zmniejszenia lub wręcz eliminacji państwa, deklarowanego przez lewicowych libertarian; dzięki swojej egalitarnej wiktymologii staną się sługami państwa, ostatecznie przyczyniając się do zwiększenia jego siły. W rzeczy samej, lewicowo-libertariańska wizja wielokulturowego społeczeństwa wolnego od dyskryminacji jest, jak to ujął Peter Brimelow, wiagrą dla państwa.
Co doprowadza mnie do ostatniego tematu, który chciałem poruszyć.
Ujęcie roli lewicowego libertarianizmu w formie wiagry dla państwa staje się jeszcze bardziej ewidentne, gdyby jako jednostka zastanowić się nad swoim podejściem do coraz głośniejszej kwestii migracji. Lewicowi libertarianie zazwyczaj żarliwie propagują politykę „wolnej imigracji bez dyskryminacji”. Jeżeli krytykują państwową politykę migracyjną, to nie z tego powodu, że jej ograniczenia wjazdowe są nieprawidłowo ukierunkowane, czyli, że nie chronią praw własności obywateli – tylko, że istnieją jakiekolwiek ograniczenia migracyjne.
Z jakiego powodu rzekomo powinno istnieć prawo do „wolnej” imigracji, bez restrykcji? Nikt nie ma prawa do wkroczenia na teren już zajęty przez kogoś innego bez zaproszenia ze strony obecnego właściciela. Jeżeli wszystkie miejsca są już zajęte, jakakolwiek migracja powinna przebiegać w wypadku zaproszenia. Prawo do „wolnej” imigracji istnieje jedynie, gdy powstaje nowy kraj, gdy osiedlają się w nim nowi ludzie.
Są tylko dwa wytłumaczenia na porzucenie takiej konkluzji i w tym samym czasie głoszenie konieczności prawa do „wolnej” imigracji. Pierwsze: wszyscy ludzie obecnie zajmujący dany teren są moralnie podejrzani, głównie dlatego, że większość zajętych obecnie terenów to sprawka uprzednich działań państw, ich wojen i podbojów. Prawdą jest, że państwowe granice ulegały zmianie, ludzie byli przesiedlani, deportowani, zabijani; państwowo fundowane projekty z dziedziny infrastruktury (drogi, transport publiczny itp.) wpłynęły na wartość i cenę niemal każdego miejsca na świecie i wpłynęło na czas podróży, jak i jego koszt – gdyby podjąć się podróży pomiędzy dwoma z dowolnie wybranych miejsc. Jak już zostało to wyjaśnione w nieco innym kontekście, ten niezaprzeczalny fakt nie zmienia tego, że dowolna osoba obecnie zajmująca dane terytorium nie powinna mieć prawa do migracji w dowolne inne miejsce (z wyjątkiem sytuacji, gdy te miejsce jest w jego posiadaniu, lub gdy jego obecny właściciel wydał na to zezwolenie). Świat nie należy do każdego.
Drugie wytłumaczenie brzmi: zakładamy, że całość tzw. własności publicznej, własności kontrolowanej przez lokalne, regionalne lub centralne władze – powinno się otworzyć na wolną, nieograniczoną migrację. Jednak jest to z pewnością błędne myślenie. To, że państwowa własność jest niesłuszna w swej naturze, gdyż oparta jest na uprzedniej grabieży – nie oznacza, że nie należy ona do nikogo i każdy ma wstęp na jej teren. Została ona ufundowana z kieszeni lokalnych, regionalnych, krajowych lub federalnych podatników. Tylko oni, nikt inny, są autentycznymi właścicielami całej własności publicznej. Nie mogą korzystać z tego prawa – zostało ono zagarnięte przez państwo – jednak to oni są autentycznymi właścicielami.
W świecie, gdzie każde miejsce jest własnością prywatną, znika problem migracji. Nie ma żadnego prawa do migracji. Istnieje jedynie prawo do handlowania, kupowania lub wynajmowania konkretnych miejsc. Co jednak z migracją w prawdziwym świecie, w którym mamy do czynienia z własnością publiczną, zarządzaną przez lokalne, regionalne lub centralne władze państwowe?
Po pierwsze: Jak polityka migracyjna wyglądałby, gdyby państwo działało tak, jak podobno działa – czyli jako dłużnik własności publicznej należącej do podatników? Co z imigracją, gdyby państwo działało jako zarządca wspólnotowej własności, należącej do – i ufundowanej przez – członków określonej wspólnoty, członków stowarzyszenia właścicieli ziemskich?
Odpowiedź jest jasna, przynajmniej gdy spojrzymy na to przez pryzmat zasad. W kwestii migracji, członek takiego „zarządu” kierowałby się zasadą całkowitego kosztu posiadania. Oznacza to, że imigrant, lub osoba która go zaprasza do siebie, powinna w pełni opłacić koszta, jakie mógłby ponieść dany imigrant, korzystając ze wszystkich dóbr publicznych i miejsc użytku publicznego podczas swojego pobytu. Koszt własności wspólnoty ufundowanej przez lokalnych podatników nie powinien wzrosnąć, ani jakość tej jakości nie powinna zmaleć – podczas pobytu imigrantów. Wręcz przeciwnie, najlepiej, gdyby obecność danego imigranta sprawiła, że lokalni właściciele osiągną zysk, albo w formie niższych podatków, albo w formie bezpośredniej zapłaty z kieszeni imigranta, albo w formie wyższej jakości własności na terenie danej wspólnoty (i co za tym idzie, wyższej wartości wszelkich ziem dookoła).
Implementacja zasady całkowitego kosztu posiadania wygląda inaczej, zależnie od danych okoliczności historycznych. Konkretnie: od presji migracyjnej. Jeśli taka presja jest niska, wjazd na drogi publiczne może być całkowicie wolny dla „obcokrajowców” i wszystkie koszta na rzecz takiego imigranta mogłyby być ponoszone w pełni przez lokalnych mieszkańców, co byłoby motywowane oczekiwaniem zysku w przyszłości. Jakakolwiek forma dyskryminacji mogłaby co najwyżej zachodzić z rąk pojedynczych mieszkańców-właścicieli ziemskich. (Przypadkowo się składa, że tak to wyglądało w zachodnim świecie aż do Pierwszej Wojny Światowej). Nawet wtedy, taka hojność wobec imigrantów nie zachodziłaby w formie udostępniania im publicznych szpitali, szkół, uniwersytetów, mieszkalnictwa publicznego, basenów publicznych, parków itp. Wejście do takich miejsc nie byłoby „darmowe” dla imigrantów. Wręcz przeciwnie, imigranci musieliby ponosić wyższą cenę za korzystanie z takich obiektów, wyższą, niż lokalni mieszkańcy, którzy ufundowali te miejsca. Wszystko to w celu zmniejszenia obciążenia podatkowego dla mieszkańców. Gdyby tymczasowy imigrant chciał uzyskać status rezydenta, musiałby zapłacić konkretną cenę za rozpatrzenie jego prośby, pieniądze te uzyskaliby aktualni właściciele – jako rekompensatę za nadmiarowy użytek ich wspólnotowej własności.
Z drugiej strony, jeżeli presja migracyjna jest spora, jak obecnie w całym naszym zachodnim świecie zdominowanym przez białych hetero mężczyzn – może i bardziej restrykcyjne środki powinny być wprowadzone, w tym samym celu ochrony wspólnotowej i prywatnej własności mieszkańców. Mogą występować mechanizmy sprawdzające tożsamość nie tylko przy wjeździe, ale również na poziomie lokalnym, by chronić się przed znanymi przestępcami i inną hołotą. Poza konkretnymi restrykcjami wymierzonymi w gości przez konkretnych właścicieli-mieszkańców, restrykcjami obejmującymi użytkowanie ich różnorakich własności prywatnych, mogą również istnieć bardziej ogólne, lokalne restrykcje wjazdowe. Niektóre społeczności wyjątkowo atrakcyjne dla przyjezdnych mogą wymagać uiszczenia opłaty wjazdowej za każdą nową osobę (oprócz tych, które przyjeżdżają na zaproszenie miejscowych), by zysk przekazano lokalnym właścicielom. Również mogą wymagać przestrzegania danego zestawu zasad użytkowania całości własności wspólnoty. Wymagania potrzebne do uzyskania statusu miejscowego-właściciela ziemskiego – mogą być wysoce restrykcyjne i wymagające szczegółowej analizy przyjezdnego, jak i uiszczenia wysokiej opłaty koniecznej do rozpoczęcia procesu rozpatrzenia takiej prośby o status. Tak właśnie to wygląda dziś, w niektórych społecznościach szwajcarskich.
Oczywiście państwo nie działa na takiej zasadzie. Polityka migracyjna krajów, które ulegają największemu naciskowi migracyjnemu, USA i Europy Zachodniej; nie ma prawie nic wspólnego z działaniem członka rady nadzorczej danej własności. Nie przestrzegają zasady całkowitego kosztu posiadania. Nie mówią imigrantowi „zapłać lub odjedź”. Wręcz przeciwnie, mówią mu „gdy już wjedziesz, nie tylko możesz zostać i korzystać ze wszystkich naszych dróg, ale i również wszystkich naszych publicznych placówek i usług za darmo lub w zniżkowych cenach, nawet, jeśli nie zapłacisz”. Czyli subsydiują imigrantów – lub raczej: zmuszają lokalnych podatników, by ich subsydiowali. Subsydiują również lokalnych pracodawców, którzy zatrudniają tańszych pracowników za granicy. Ponieważ tacy pracodawcy mogą dopuszczać się eksternalizacji części całkowitych kosztów związanych z procesem zatrudnienia – prawa do użytkowania publicznej własności i publicznych placówek za darmo przez imigrantów – czyli nie za darmo, tylko z kieszeni lokalnego podatnika. Subsydiują imigrację w jeszcze dalszym stopniu (migrację wewnętrzną) na niekorzyść lokalnego podatnika, poprzez zabranianie – implementując prawa antydyskryminacyjne – nie tylko wprowadzania lokalnych, wewnętrznych restrykcji wjazdowych; również coraz częściej zabraniają wprowadzać jakichkolwiek restrykcji odnośnie wjazdu na cudzy teren i użytkowania prywatnej własności należącej do mieszkańców.
Podejmując kwestię wjazdu imigrantów, jako gości lub jako rezydentów, państwa nie dyskryminują ich ze względu na indywidualne cechy (tak, jak by to uczynił członek zarządu, lub dowolny właściciel danej ziemi ze swoją własnością prywatną), lecz na podstawie grup i klas społecznych; czyli na podstawie narodowości, etniczności itd. Nie wprowadzają jednolitego standardu przy procesie przyjęcia, czyli: sprawdzenia tożsamości imigranta, sprawdzenia kredytów, które zaciągnął, czy nawet pobrania od niego opłaty wjazdowej. Za to pozwalają niektórym klasom obcokrajowców wjechać za darmo, bez wymogu wizowego, tak jakby byli powracającymi do kraju obywatelami. Dlatego np. wszyscy Rumuni lub Bułgarzy, niezależnie od ich osobistych cech, mogą imigrować do Niemiec lub Holandii i zostać tam, by korzystać ze wszystkich dóbr publicznych i miejsc publicznego użytku, nawet, jeśli za nie nie płacą i żyją na koszt niemieckiego lub holenderskiego podatnika. Tak samo sprawa wygląda z ludźmi z Puerto Rico i Stanami Zjednoczonymi i ich obywatelami płacącymi podatki, również z Meksykanami, którym ciągle pozwala się wjeżdżać nielegalnie do USA, jako nigdzie nie zapraszani i niezidentyfikowani intruzi. Z drugiej strony, każdy obywatel Turcji, niezależnie od swojego własnego zestawu cech, musi przejść przez przerażający proces wizowy i może nawet zostać całkowicie odcięty od możliwości podróżowania do Niemiec lub do Holandii. Nawet, jeśli został tam zaproszony i chce opłacić wszystkie koszta związane ze swoją obecnością.
Więc lokalni właściciele, podatnicy, są podwójnie krzywdzeni: poprzez proces przyjmowania pewnych klas imigrantów, nawet tych, które nie chcą za to zapłacić; za to inne klasy imigrantów są odrzucane jako całe grupy, nawet jeśli chcą opłacić swój pobyt.
Lewicowi libertarianie nie krytykują takiej polityki migracyjnej za niewłaściwą dyskryminację – która jest sprzeczna z polityką prowadzoną przez potencjalnego współwłaściciela własności publicznej, koniec końców utrzymywaną przez prywatnych, lokalnych właścicieli-podatników. Krytykują ją za podejmowanie się jakiejkolwiek dyskryminacji. Wolna i niewykluczająca imigracja oznacza dla nich bezwizowy wjazd i permanentny status obywatela dla każdego, na równych warunkach dla każdego potencjalnego imigranta; niezależnie od osobistych cech lub zdolności opłacenia całego swojego kosztu pobytu. Każdy jest zapraszany do przyjazdu do Niemiec, Holandii, Szwajcarii i Stanów Zjednoczonych – na przykład – i pozwala mu się za darmo korzystać ze wszystkich lokalnych budynków użyteczności publicznej i usług.
Lewicowi libertarianie słusznie zauważają niektóre z konsekwencji zaprowadzenia takiej polityki we współczesnym świecie. Bez jakichkolwiek wewnętrznych lub lokalnych restrykcji wjazdowych, mając na uwadze użytkowanie lokalnej własności wspólnotowej i usług oraz użytkowanie lokalnej własności prywatnej (i takie restrykcje są eliminowane poprzez ciągnące się w nieskończoność prawa antydyskryminacyjne), prawdopodobnym skutkiem byłby masowy napływ imigrantów z trzeciego i drugiego świata do Stanów Zjednoczonych i Europy Zachodniej. W tym szybki rozpad lokalnego systemu „świadczeń socjalnych”. Podatki musiałyby zostać drastycznie podwyższone (co uderzyłoby jeszcze bardziej w gospodarkę), jakość i ilość publicznej własności i usług sektora publicznego znacząco by się zmniejszyły. Skutkiem byłby wstrząsający kryzys finansowy.
Więc dlaczego miałby to być cel pożądany przez jakiegokolwiek zadeklarowanego libertarianina? Co prawda system świadczeń socjalnych fundowanych z pieniędzy podatnika powinien być wyrwany z korzeniami. Jednak nieuchronny kryzys, który zaprowadziłaby polityka „wolnej” migracji nie poskutkowałaby końcem państwa opiekuńczego. Odwrotnie: O czym wie ktokolwiek choć trochę zapoznany z historią, kryzysy są zazwyczaj wykorzystywane – i często fabrykowane przez państwa – by poszerzać ich kompetencje. Dlatego kryzys wywołany przez politykę „wolnej” migracji byłby potężny.
To, co lewicowi libertarianie zwykli ignorować w swoim nonszalanckim, wręcz pozytywnie nacechowanym oczekiwaniu nieubłaganego kryzysu to fakt, że imigranci, którzy wywołali te zamieszanie wciąż są na miejscu podczas tego kryzysu. Dla lewicowych libertarian, z racji ich egalitarystycznych założeń, ten fakt nie jest żadnym problemem. Dla nich wszyscy ludzie są bardziej lub mniej równi i z tego powodu wzrost liczby imigrantów nie ma większego wpływu na społeczeństwo, niż wzrost demograficzny poprzez uzyskanie większej liczby urodzeń. Jednak dla każdego realisty społecznego, dla każdego zdroworozsądkowego człowieka, takie założenie jest zdecydowanie fałszywe i potencjalnie szkodliwe. Milion więcej Nigeryjczyków w Niemczech lub milion więcej Meksykanów, lub przedstawicieli plemion Tutsi i Hutu w Stanach to całkowicie inna sprawa, niż milion więcej rodowitych Niemców lub Amerykanów. Gdy miliony imigrantów z trzeciego i drugiego świata są już w kraju, gdy nadchodzi kryzys i pensje przestają być wypłacane, ciężko założyć pokojowe skutki i to, że nadejdzie czas naturalnego porządku społecznego opartego na prywatnej własności. Łatwiej zauważyć, że prędzej dojdzie do wojny domowej, masowej grabieży, wandalizmu, plemiennych lub etnicznych wojen gangów – i z pewnością ludzie coraz głośniej domagać się będą silnego państwa.
Skoro tak, to dlaczego państwo nie przyjmuje polityki „wolnej” imigracji w wizji lewicowych libertarian, nie korzysta z okazji ku wywołaniu kryzysu w celu zwiększenia swojej potęgi? Poprzez wewnętrzną politykę antydyskryminacyjną i obecną politykę migracyjną, państwo zdążyło uczynić wiele w celu skłócenia rodaków i zwiększenia swoich kompetencji. Polityka „wolnej imigracji” sprawiłaby, że otrzymalibyśmy kolejną dawkę inkluzywnego „multikulturalizmu”. Jeszcze bardziej zwiększyłoby to tendencję w kierunku odwrotu od jednolitego kulturowo społeczeństwa, podziału społecznego i osłabiłoby to jeszcze bardziej tradycyjną kulturę i porządek „burżuazji” – tych białych, heteroseksualnych mężczyzn, kojarzonych z „Zachodem”.
Odpowiedź na „Dlaczego nie?” jest prosta. Przeciwnie do lewicowych libertarian, elity rządzące są na tyle realistyczne, by rozumieć, że poza świetną okazją do poszerzenia swoich kompetencji, nadchodzący kryzys mógłby poskutkować także ryzykiem buntu społecznego takich rozmiarów, że władza poszłaby w ręce innych elit – tych „zagranicznych”. Dlatego elity rządzące prowadzą swoje działania stopniowo, krok po kroku, działania na drodze ku „inkluzywnemu społeczeństwu wielokulturowemu”. Są oni zadowoleni z lewicowo-libertariańskiej propagandy „wolnej imigracji”, gdyż pomaga ona państwu nie tylko szerzyć swoją politykę divide et impera, lecz również przyspiesza jej postępowanie.
Wbrew swoim antyetatystycznym hasłom, wiktymologia lewicowych libertarian i idący za nią wymóg antydyskryminacyjnej uprzejmości i inkluzywności; w połączeniu z długą, określoną listą historycznych „ofiar”, w tym również wszystkich obcokrajowców, czyli potencjalnych imigrantów – okazuje się być receptą na jeszcze dalszy rozrost siły państwa. Marksiści kulturowi o tym wiedzą iż tego powodu przyjęli identyczną wiktymologię. Lewicowi libertarianie tego rzekomo nie wiedzą i dlatego wychodzą na użytecznych idiotów marksistów kulturowych, na korzyść ich działań skierowanych w stronę totalitarnej kontroli nad społeczeństwem.
Pozwólcie, że przejdę do konkluzji, powracając do tematu libertarianizmu, prawicy i lewicy – i odpowiem na wcześniej zadane pytania retoryczne, traktujące o lewicowej wiktymologii i jej znaczeniu.
Nie można być lewicowym libertarianinem i nie być wewnętrznie sprzecznym ideologicznie, gdyż doktryna lewicowo-libertariańska, nawet, jeśli nie robi tego celowo, promuje etatystyczne skutki (czyli nie-libertariańskie). Z takiej pozycji wielu libertarian okazało się uznać, że libertarianizm nie jest ani prawicowy, ani lewicowy. Że jest on po prostu libertariański. Nie zgadzam się z taką konkluzją. Tak samo, jak nie zgodził się z nią Murray Rothbard, gdy zakończył swój cytat, który przytoczyłem na początku: „jednak patrząc psychologicznie, socjologicznie i empirycznie, to po prostu tak nie działa”. W rzeczy samej, uznaję się za prawicowego libertarianina – lub, jeśli zabrzmi to bardziej zachęcająco – realistycznego i zdroworozsądkowego libertarianina – i w dodatku spójnego ideologicznie.
To prawda, że doktryna libertariańska jest czysto aprioryczna i dedukcyjna. Nie mówi więc niczego – ani nie zakłada niczego – na temat rywalizujących ze sobą haseł prawicy i lewicy traktujących o istnieniu, przyczynach i skutkach nierówności międzyludzkich. To kwestia empirii. Jednak w tej kwestii lewica okazuje się poruszać na bardzo nierealistycznej, błędnej i pozbawionej jakiegokolwiek rozsądku płaszczyźnie, zaś prawica patrzy na to realistycznie, poprawnie i zrozumiale. Nie może być nic złego z przyjęciem właściwej, apriorycznej teorii nt. tego, jak pokojowa współpraca międzyludzka mogłaby właściwie zachodzić; w świecie opisanym w świetle fundamentalnie prawicowym, czyli w świecie realistycznie opisanym. Jedynie, gdy opieramy się na właściwych empirycznych założeniach dotyczących człowieka, możemy odkryć prawidłowy sposób na praktyczne zaprowadzenie i utrzymanie przy życiu libertariańskiego porządku społecznego.
Realistycznie – więc – libertarianin prawicowy nie tylko zauważa, że fizyczne i mentalne umiejętności są nierówno rozdzielone pomiędzy poszczególne jednostki wewnątrz danej społeczności – i że każde społeczeństwo będzie cechować się niezliczonymi nierównościami, stratyfikacją społeczną i wieloma symbolami hierarchicznego autorytetu i osiągnięć. Również dostrzega, że te umiejętności są nierówno rozdzielone na przestrzeni wielu różnych, współistniejących obok siebie na świecie społeczeństw – i że cały świat nacechowany będzie lokalnymi i regionalnymi nierównościami, różnicami, stratyfikacją i podziałem ról społecznych. Tak, jak z jednostkami – nie wszystkie społeczeństwa są równe wewnętrznie i w stosunku do innych społeczeństw. Zauważa również, że pośród tych nierówno występujących zdolności, wewnątrz danych społeczeństw jak i porównując ogół tych zdolności w jednej grupie z tym w drugiej – można dostrzec cechę występującą u poszczególnych jednostek, zdolność rozpoznawania wymagań do – i korzyści z – pokojowej współpracy. Zauważa również, że zachowania poszczególnych regionalnych lub lokalnych państw i ich elit rządzących, które znalazły się na swoim miejscu pochodząc z różnych środowisk – mogą być dobrym wskaźnikiem różnych stopni dewiacji od uznawania libertariańskich zasad w tych społeczeństwach.
Bardziej dokładnie mówiąc – realistycznie zauważa, że libertarianizm jako prąd myślowy, został zapoczątkowany i później był rozwijany w świecie zachodnim, przez białych mężczyzn, w społeczeństwach zdominowanych przez białych mężczyzn. W społeczeństwach zdominowanych przez białych, heteroseksualnych mężczyzn, u których poparcie dla libertariańskich wartości jest najwyższe – a odstępstwa od nich, lżejsze (na co wskazuje porównywalnie mniej zła i wywłaszczająca polityka państwa w tych społeczeństwach od tej w innych kulturach). Biali, heteroseksualni mężczyźni, którzy wykazali się największą pomysłowością, przedsiębiorczością i ekonomiczną sprawczością. I to w społeczeństwach zdominowanych przez białych heteroseksualnych mężczyzn, to ci z nich, którzy osiągnęli największy sukces, którzy wyprodukowali i zakumulowali największą liczbę dóbr kapitałowych i osiągnęli przeciętnie najwyższy standard życia.
W świetle tego, jako prawicowy libertarianin, zawsze powtarzam następujące słowa moim dzieciom i moim uczniom: zawsze szanuj prawo drugiego człowieka do jego prywatnej własności, nie łam tego prawa, to państwo jest wrogiem i w rzeczy samej antytezą prywatnej własności. Jednak to nie wszystko. Nie powiedziałbym (lub nie podsunąłbym takich wniosków po cichu), że gdy spełnisz te wymagania, to „wszystko jest dozwolone”. A właśnie to wydaje się głosić wielu bezideowych libertarian! Nie mam zamiaru być kulturowym relatywistą, jak wielu bezideowych libertarian jest, nawet, gdy to ukrywają. Dodałbym do tego wymagania jedną, krótką rzecz: rób, co sprawia, że jesteś szczęśliwy i bądź szczęśliwy, lecz zawsze pamiętaj, że tak długo, jak jesteś integralną częścią światowego podziału pracy, twoje istnienie i twój dobrostan zależy w rzeczy samej od dalszego istnienia innych ludzi, w szczególności dalszego istnienia społeczeństw zdominowanych przez białych, heteroseksualnych mężczyzn, ich patriarchalnych struktur rodzinnych, ich burżuazyjnych lub arystokratycznych trybów życia i zachowań. Więc nawet, gdy nie chcesz brać udziału w tym wszystkim, pamiętaj, że wciąż jesteś beneficjentem tego standardowego „zachodniego” modelu organizacji społecznej i w twoim interesie będzie nieprzeszkadzanie temu modelowi. Wręcz przeciwnie, należy go wspierać jako coś, co powinno budzić respekt i jako coś wartego obrony.
Co mogę powiedzieć do wcześniej wspomnianej, długiej listy „ofiar”? Róbcie swoje, żyjcie własnym życiem tak długo, jak robicie to w sposób pokojowy, bez łamania cudzego prawa własności. Jeśli i skoro jesteś częścią międzynarodowego podziału pracy, nie jesteś nikomu winny restytucji, tak, jak nikt nie jest jej winny tobie. Twoje współistnienie z twoimi tzw. „oprawcami” jest wzajemnie korzystne. Pamiętaj jednak, że gdy twoi „oprawcy” mogą poradzić sobie bez ciebie (kosztem standardu życia), w drugą stronę to tak nie działa. Zniknięcie „oprawców” uderzy w twoją własną egzystencję. Dlatego więc nawet, jeśli nie chcesz wpasować się we wzór, jaki oferuje kultura białych mężczyzn, pamiętaj, że jedynie w warunkach dalszego istnienia tego modelu wszystkie inne kultury mogą wciąż żyć na obecnym poziomie. Gdyby ten „zachodni” model kulturowy zniknął, gdyby ta globalnie efektywna Leitkultur [7] zniknęła, istnienie wielu „ofiar”, jeśli nie ich wszystkich, byłoby zagrożone.
To nie oznacza, że powinieneś powstrzymywać się od krytyki „Zachodniego”, zdominowanego przez białych mężczyzn świata. W końcu nawet te społeczeństwa, które podążają za tym modelem najbardziej dokładnie, również podlegają swoim państwom, które odpowiadają za widoczne akty agresji nie tylko wobec ich własnych, lokalnych właścicieli ziemskich – ale i również wobec osób z zagranicy. Jednak niezależnie od tego, czy mówimy o miejscu, w którym żyjesz ty lub o innym miejscu, nigdzie nie możesz popełnić błędu pomylenia państwa z „ludem”. To nie „zachodnie” państwo, lecz „tradycyjny” (normalny, standardowy itd.) tryb życia i zachowanie zachodniego „ludu” podlega coraz silniejszym atakom ze strony ich „własnych” rządców w kierunku wobec totalitarnej kontroli nad społeczeństwem. Ta kultura jest godna twojego podziwu, czerpiesz z niej korzyści.
Przypisy:
[1] Egalitarianism and the Elites, Review of Austrian Economics, 8, 2, 1995, str. 45. [Egalitaryzm i Elity, Ocena Austriackiej Szkoły w Ekonomii]
[2] Murray Rothbard wymienił ich: „uczeni, opiniotwórcy, dziennikarze, pisarze, elity medialne, pracownicy społeczni, biurokracji, doradcy, psycholodzy, specjaliści ds. kadr, szczególnie ci umiłowani w ideach egalitarnych, armia „terapeutów” i trenerów wrażliwości. Oraz, oczywiście, ideologowie i badacze, którzy odkrywają i zmyślają coraz to kolejne grupy, które wymagają wyrównania.” (Ibid, str. 51)
[3] Papierem lakmusowym wykazującym, kto ze współczesnych tzw. libertarian jest lewicowcem okazała się opinia nt. niedawno kandydującego na prezydenta Dr. Rona Paula, który z pewnością jest najczystszym ideowo libertarianinem z tych, którzy osiągnęli krajową i nawet światową sławę. Libertarianie „beltwayowscy” [progresywni społecznie – M. C.] skupieni dookoła instytutu Cato, George’a Masona, Reason i innych wariantów „Kochśmiornicy” [oryg. nazwa: Kochtopus] odrzucali Rona Paula, nawet atakowali go za jego „rasizm” i brak społecznej „wrażliwości” i „toletancji”; w skrócie: za bycie wybitnym „prawicowym burżujem”, prowadzącym godne podziwu życie prywatne i zawodowe.
[4] Ibidem, str. 102
[5] Patrz: Hans-Hermann Hoppe, “Of Private, Common and Public Property and the Rationale for Total Privatization,” Libertarian Papers, Vol. 3., No.1, 2011. [O własności prywatnej, wspólnej i publicznej; argumenty za kompletną prywatyzacją] http://libertarianpapers.org/articles/2011/lp-3-1.pdf
[6] Co ciekawe, ta cicha transformacja libertarianizmu w kryptosocjalizm poprzez niejasne pojęcie „praw obywatelskich” została zidentyfikowana już dekady temu przez samego Rothbarda. Cytując: „Wewnątrz oficjalnego ruchu libertariańskiego (libertarian lewicowych), ‘prawa obywatelskie’ zostały zaakceptowane bezkrytycznie, prawa, które całkowicie przyćmiewają autentyczne prawa – prawa własności. W niektórych przypadkach, przyjęcie ‘prawa do uniknięcia zostania ofiarą dyskryminacji’ było widoczne i jawne. W innych, gdy libertarianie chcą przekonać tych ‘nowych’ do swoich tradycyjnych wartości, będąc odporni na sofizm i absurd, libertarianie lewicowi idą ścieżką wydeptaną przez Amerykańską Unię Praw Człowieka, American Civil Liberties Union: gdy uznajemy, że powinno być dosłownie minimum państwa, tzn. powinno ono zapewnić drogi, lub powinno być choć trochę podatków, wtedy tzw. ‘prawo’ do ‘równego dostępu’ musi być priorytetowe, stać ponad własnością prywatną lub łamać zasady libertariańskie w inny sposób.” Ibid, strony 102/103.
[7] Marksizm kulturowy – tu: myśl Szkoły Frankfurckiej (przyp. – M. C.).
[8] Leitkultur – termin stosowany na niemieckiej scenie politycznej, który oznacza „kulturę tubylców” (przyp. – M. C.).