Temat bezwarunkowego dochodu podstawowego (ang. unconditional basic income – UBI) nie przypadkiem budzi skrajne emocje wśród komentatorów skłonnych pochylić się nad tematem słuszności tej propozycji. Łatwo jest odrzucić taką propozycję z góry jako awykonalną. Ostatecznie nasze umiłowane państwo nie ma środków, by ludziom taki pieniądz wypłacić, ani za bardzo (odłóżmy na chwilkę na regał z fantastyką baśnie z pogranicza Nowoczesnej Teorii Monetarnej) nie ma możliwości takie pieniądze wyczarować bez wytworzenia monstrualnej inflacji.
A może jednak?
Coraz liczniejsze narody testują bezwarunkowy dochód podstawowy – Finowie, Niemcy, Amerykanie – czasem jako projekty odgórne, czasem oddolne, zawsze na kontrolowanej grupie, której przez zadany czas wypłaca się jakąś, istotną, ale nie przesadzoną, sumę pieniędzy w regularnych odstępach czasu. Ta suma jest niejako dodatkowo obok wszystkich usług dostarczanych przez państwo.
Pozwólmy sobie na eksperyment myślowy, co by się stało, gdyby wszystkim Polakom rozdać pieniądze, nawet 1000+, ale zamiast (a nie obok) większości bezpłatnych usług, które dostarcza im państwo, tak z budżetu centralnego, jak i na szczeblu samorządowym. Szkół, usług medycznych, wszystkich zasiłków, rent i emerytur. Zamiast subsydiowanej komunikacji miejskiej, dopłat do dóbr kultury i mieszkań komunalnych.
Traktujmy to wyłącznie w charakterze eksperymentu myślowego, nie koniecznie propagandy za czy przeciw takiej propozycji. Z przyczyn oczywistych, które narzuca luźna forma publicystyczna, nie jest to kompleksowy projekt reformy systemu świadczeń socjalnych, lecz zarys koncepcji.
Cena? Wysoka. 1000 (złotych) × 12 (miesięcy w roku) × 38mln (obywateli polskich mieszkających w Polsce). Razem to 456 miliardów złotych. Dużo? Suma wydatków publicznych państwa to w 2018 roku było 891 miliardów złotych, a tu mamy 456 miliardów do łapy plus obecne wydatki na infrastrukturę (95 mld – to suma wydatków na wszystkich szczeblach od gminnych do krajowych), sprawiedliwość i bezpieczeństwo (34 mld), obronę narodową (35 mld), w obszarze nauki podstawowe finansowanie badań podstawowych i ich otoczki (10 mld), ochrona środowiska (23 mld), biurokracja centralna i samorządowa (40mld). To liczby orientacyjne, nad każdą z nich można bez końca deliberować (może pominąłem coś, co dla części czytelników jest niezbędne, może ująłem coś, co dla części czytelników jest zbędne), rozchodzi się jednak o zgrubną wycenę projektu „państwo-nocny stróż” + „1000+”,

Więcej o mapie wydatków państwa na rok 2018 można poczytać pod adresem https://www.mapawydatkow.pl/wydatki-2/mapa-wydatkow-panstwa-2018/
Razem wychodzi 237+456=693. 693 miliardy złotych bez bezpłatnych szkół (ale za to z hojnym świadczeniem zależnym od liczby dzieci, pozwalającym na opłacenie szkoły sprywatyzowanej), bez państwowej medycyny, bezpłatnych studiów wyższych, żłobków ani innych projektów. Każdy dostanie do ręki 1000 złotych które pomogą opłacić te usługi bezpośrednio. Dla osób, korzystających z nich w niewielkim stopniu, wiele zostanie; Dla niektórych zabraknie. Świadczenie „1000+” pomoże zaspokoić elementarne potrzeby, uzupełniając dochody z pracy.
Hojność a oszczędność
Dla osób starszych, jest to realizacja programu równej dla wszystkich „emerytury obywatelskiej”, nieco tylko wyższej niż wartość netto emerytury minimalnej (wciąż odnoszę się do wygodnie dostępnych mi danych za 2018 rok), istotnie skromniejsza jednak od przeciętnych i wysokich świadczeń. Dla dzieci i młodzieży, jest to „hojniejsza” wersja 500+, a dla osób w wieku produkcyjnym wsparcie w realizacji dowolnie wybranych potrzeb gospodarstwa domowego. Bez zasiłków dla z tytułu bezrobocia i innych nieszczęść życiowych. Dla każdego tyle samo. Przelew może wysyłać prawie że jeden automat (aż odnoszę wrażenie, że przeszacowałem oczekiwany koszt biurokracji w takim wariancie).
Oszczędność dla Państwa niebagatelna. 693 zamiast 891 miliardów, to blisko 200 miliardów mniej. Oznacza to oczywiście że część potrzeb będzie zaspokojona w innym stopniu. Daje to natomiast spore pole do bardzo liberalnej reformy podatkowej, na przykład w rodzaju zniesienia większości form oskładkowania i opodatkowania pracy ludzkiej. Racjonalne w takim wariancie może być zniesienie składek na ZUS i NFZ, w końcu usługi tych instytucji postulujemy w tym eksperymencie zastąpić świadczeniem „1000+”. Podatek dochodowy można uprościć, na przykład do liniowego około 20% – który będzie podwyżką (względem obecnej stawki podstawowej 17%), ale efektywnie obciążenie dochodów z pracy etatowej bliskie jest 40%, więc i tak dla pracowników to znaczna oszczędność. Obniżenie obciążenia pracy sprawi że przeciętnie zarabiający Polacy – wsparci dodatkowo tym „tysiąc plusem” będą mogli sobie na wolnym rynku kupić usługi nieporównywalnie lepsze od tych, które dziś „za darmo” oferuje im państwo opiekuńcze.
Oczywiście wraz ze zmianą form opodatkowania i wycofaniem tak rządu jak i samorządów z bezpośredniego organizowania wielu usług (i przerzuceniem ich na sektor prywatny) mogą być konieczne pewne przesunięcia odnośnie tego jaki procent podatków PIT i CIT zasila budżety gmin, powiatów itp, ale nie jest to myślę kluczowe dla tego toku rozważań.
Dlaczego lepsze? Nawet nie z uwagi na większy budżet na taki cel. Rozchodzi się po prostu o to, że będą to usługi takie jakie sobie Polacy wybiorą, a nie takie, jakie wybiorą Polakom jeden z drugim ministrowie i posłowie. Jak powiedział amerykański ekonomista, profesor Tomasz Sowell, „Zdumiewające jest to, że ludzie, którzy myślą, że nie zdołamy sami opłacić sobie lekarzy, szpitali i lekarstw, sądzą jednocześnie, że jesteśmy w stanie opłacić nie tylko lekarzy, szpitale i lekarstwa, ale też rządową biurokrację do zarządzania tym wszystkim.”.
Konsekwencje
Poza oczywiście korzyściami fiskalnymi, z uproszczenia/demontażu administracji i obniżki podatków, główna korzyść z takiego obrotu spraw to odwrócenie procesu dekomodyfikacji (tj. trendu wyprowadzania poszczególnych obszarów działalności ludzkiej z obszaru wolnego rynku a włączanie w sferę państwa wszechmogącego) i przywrócenie bardziej bezpośredniej kontroli mieszkańcom kraju nad „ich” pieniądzem.
Wyżej opisana propozycja bezwarunkowego dochodu podstawowego zamiast bezpłatnych świadczeń idzie w poprzek innej popularnej koncepcji nowoczesnego socjal-liberalizmu. W koncepcji tej krytyka „500+” koncentruje się nie na fakcie że jest ów program problematyczny przez sam fakt bycia programem redystrybucyjnym; Głośne jest grono komentatorów wskazujących, że nieroztropnie rząd daje ludziom pieniądz do ręki, zamiast umocnić finansowanie (bezpłatnych) usług publicznych. Propozycja ta idzie w kierunku przeciwnym: zastępujemy prawie wszystkie świadczenia i bezpłatne usługi „pieniądzem do ręki”.
Jest to propozycja dająca obywatelom więcej wolności niż koncepcja rozbudowy usług. W koncepcji państwa opiekuńczego w której rząd (traktowany szeroko jako kompleks władz publicznych różnych szczebli) organizuje ludziom kulturę, medycynę, szkołę, mieszkanie itp., władca zabiera wszystkim jakiś (nie koniecznie równy) procent dochodu a następnie decyduje, czyje potrzeby zostaną zaspokojone, oraz które potrzeby zostaną zaspokojone (czy zdrowotne, czy edukacyjne, czy transportowe, czy kulturalne czy inne). W tym wariancie w dalszym ciągu zachowujemy pewien element dystrybucji-wyrównywania (a więc wpływ na to, czyje potrzeby zostaną zaspokojone – wciąż jest klasa płatników netto i beneficjentów transferów), ale odbieramy władzy publicznej instrument decydowania które potrzeby zostaną zaspokojone w jakim stopniu. Pełne oderwanie państwu władzy nad tym czyje potrzeby są zaspokojone, to projekt dalece ambitniejszy wymagający demontażu systemu redystrybucji dochodu jako całości, a więc wszystko co powyżej ale bez wprowadzania „UBI” zamiast usuniętych/sprywatyzowanych programów.
Czy warto propagować stopniową reformę?
Z życzliwością będę się przyglądał inicjatywom politycznym które taką koncepcję zechcą przekuć w konkretny program de facto zmniejszający siłę i zakres władzy państwowej, ale nie liczę na to. Dużym natomiast powodem mojej nieufności wobec koncepcji bezwarunkowego dochodu podstawowego jest fakt, że gdy pojawia się on jako realny program polityczny, nie pojawia się on zamiast kompleksowego pakietu usług dostarczanych przez państwo opiekuńcze, lecz raczej jako jego uzupełnienie i ewentualnie uproszczenie pewnego podzbioru zasiłków.
Niedoszły kandydat na Prezydenta USA, pan Andrew Yang, na przykład, proponował bezwarunkowy dochód podstawowy w kwocie tysiąca dolarów na łebka, ale w połączeniu z utrzymaniem wszystkich bezpłatnych usług, a nawet ich rozbudową o „Medicare Dla Wszystkich”, i z bonusem w postaci obietnicy, że jeśli twoje obecne zasiłki wynoszą więcej niż tysiąc dolarów, możesz je zachować. W takiej koncepcji nie pozbawia to Państwa żadnej cząstki władzy w zakresie „czyje” i „jakie” potrzeby będą zaspokojone, a nawet rozbudowuje mechanizm redystrybucji dochodu, domagając się podwyżki opodatkowania.
Czy jako liberałowie, zwłaszcza skrajni, mamy potencjalną korzyść z propagowania programu „UBI zamiast obecnego państwa opiekuńczego”? Nie jest dla mnie jasne. Pierwsze zastrzeżenie, jest konsekwencją tego, co wyartykułowałem wyżej, a więc obawy że rozpropagowanie idei „UBI” będzie rozpropagowaniem idei „UBI” obok, a nie zamiast, obecnych instytucji państwa opiekuńczego.
Drugie zastrzeżenie jest takie, że nie jest dla mnie jasne czy taka propozycja ma w ogóle szansę „chwycić”. Politycy partii Korwin zajadle (jako jedyni z sejmowego mainstreamu) krytykują nowe rozdawnictwo socjalne, i nie muszą w tym celu forsować żadnego „UBI”, raczej napominają o ulgach podatkowych lub zwiększaniu kwoty wolnej, co też nieźle rezonuje w elektoracie i również, przekłada się na miły liberałom cel ograniczenia skali redystrybucji dochodowej. Taka propozycja może być jednym ze scenariuszy systemu przejściowego likwidacji państwa opiekuńczego, ale nie nosi znamion czegoś niezmiernie wartościowego per se ani w sensie systemu który warto promować ani nawet narracji.
Trzecie zastrzeżenie jest takie że naturalny opór materii który spotykają wszelkie radykalne reformy może zablokować kompleksowe usunięcie systemów państwa opiekuńczego, ale dozwolić na całkowite lub częściowe wdrożenie takiego „UBI” i w efekcie nasz naród został by z systemem socjalnym droższym i bardziej złożonym, a nie tańszym i prostszym.
Warto na pewno rozważać plusy i minusy takiej koncepcji, tak w kontekście ekonomicznym, politycznym, społecznym, jak i narracyjnym. Przy czym, mimo że mowa o pieniądzach, nie uważam, żeby kontekst ekonomiczny był w tym przypadku najbardziej interesującym.
Maciej Kamiński