W pewnych odłamach szeroko rozumianego środowiska wolnościowego pojawia się szeroka krytyka „demokracji uniwersalnej”. W dużej mierze słuszne. Odnoszące się do tego że demokrata może prowadzić antydemokratyczną politykę, lub że w tyrania większości nie przestaje być tyranią. Często proponowaną receptą na tę bolączkę jest – poza naturalnie obroną kontrolujących demokrację instytucji praworządności – propozycja by jedynie ci wykształceni, oświeceni, zdający egzamin z Konstytucji, mogli korzystać z czynnego prawa wyborczego. To niestety recepta nieskuteczna, o wątpliwej jakości praktycznej.
Wiele z tych zarzutów wobec demokracji to w dużej mierze prawda. Zwrócić warto natomiast uwagę że ten sam problem dotyczy wielu innych ustrojów.
W warunkach demokratycznych demokratyczny rząd może rozmontować demokrację.
W warunkach monarchicznych dziedziczny król może rozmontować monarchię.
W warunkach dyktatury wojskowej, dyktator może rozmontować dyktaturę.
Demokratyczne państwo prawne jest tylko w niewielkim stopniu odpowiedzią na tą uwagę, bo można rozmontować demokrację w zgodzie z literą jej prawa, albo po naciągnięciu owego prawa.
Żyjemy w świecie prawdziwym, a nie w świecie idealnym. W świecie prawdziwym liderzy polityczni są podli, i w podłych przerabiają demagogią swoich wyborców. Tak samo źli w świecie prawdziwym są królowie i dyktatorzy.
Kolejny często podnoszony głos przeciwko demokracji jest taki że zgodnie z wolą ludu 51% może – zgodnie z duchem ustroju i literą prawa – okraść lub zniewolić pozostałe 49%. Na przykład zabrać w progresywnym podatku dochodowym i dać sobie w świadczeniach socjalnych. Albo zabrać w skomplikowanym podatku z dziesiątką luk a dać sobie w dotacjach do biznesu i zamówieniach publicznych. (nie ma gwarancji czy odbędzie się to od bogatych do biednych czy odwrotnie).
To moim zdaniem większy i realniejszy problem niż sama erozja demokracji przez demokratów (czasem zwanych demokratami nieliberalnymi). Też dlatego że często są to działania proste do wprowadzenia a trudniejsze do odwrócenia (zwłaszcza jeśli popularne, na przykład 500+) – odmiennie niż erozja demokracji – której odwrócenie (można by rzec, redemokratyzacja) jest generalnie popularne.
Tu moim zdaniem duże znaczenie ma poza demokracyjnością i praworządnością, sama mnogość hamulców w ustroju, „checks and balances” jak to mawiają za oceanem. A w szczególności zmora wszelkich ambitnych reformatorów-legislatorów: uświęcona tradycja permanentnej obstrukcji parlamentarnej.
Dobrym przykładem jest tu skontrastowanie na przykład Ameryki i Brytanii. W Ameryce mamy trzy demokratycznie wybierane organy, każdy według innych zasad: Izbę Reprezentantów, Senat i Prezydenta. Póki jedna partia nie kontroluje wszystkich trzech, nie da się wprowadzić ambitnej legislacji. Dlatego Obama nie dał rady przesunąć status quo mocno w lewo a Trump nie dał rady przesunąć status quo mocno w prawo.
Dla odmiany w Brytanii mamy właściwie Izbę gmin. Premier jest z tej samej partii co większość w Izbie Gmin, a Izba Lordów i Monarcha mają słabe pozory legitymacji. Efekt jest taki że w Brytanii łatwiej jest nakładać nowe podatki, tworzyć nowe wielkie programy socjalne, zakazywać broni, zakazywać noży, nacjonalizować kolej, prywatyzować kolej, z powrotem nacjonalizować kolej i generalnie regulować coraz więcej ustawą.
Zwróćcie uwagę, że Obama nie był w stanie odebrać Amerykanom prawa do posiadania broni, mimo że bardzo chciał. Trump nie był w stanie zakazać aborcji ani nawet zabrać federalnego finansowania dla Planned Parenthood mimo że bardzo chce. Dlaczego tak się dzieje? To dość jasne: mnogość instytucji wzajemnie się blokujących, ustrój obliczony na konserwację status quo.
Kiedyś czytałem artykuł w jakimś lewicowym piśmie że systemy czysto parlamentarne są doskonalsze od prezydenckich/mieszanych, ponieważ w tych pierwszych jest więcej łatwiej tworzonych podatków, wydatków publicznych i ambitnej legislacji. Obserwację tę potwierdza Michael Becher z Princeton University w pracy „Presidentialism, Parliamentarism, and Redistribution”, wskazując wprost że w systemach prezydenckich wydatki publiczne są niższe niż w czysto parlamentarnych między innymi z uwagi na mnogość punktów weta w procesie legislacyjnym. Moja opinia, w oparciu o te same przesłanki – jest odwrotna.
Czasem odnoszę wrażenie że receptą na bolączki Demokracji jest więcej demokratycznych instytucji które mogą wzajemnie się blokować. Na przykład wiele problemów Polska by nie miała gdyby Senat mógł blokować prace legislacyjne Sejmu a nie jedynie opóźniać je o miesiąc. Wiele problemów Polska by nie miała gdyby Senat był wybierany według mocno innych zasad niż Sejm (na przykład: okręgi różnej liczebności, na przykład różna długość kadencji, na przykład rozłączne terminy wyborów).
Sam długo byłem zwolennikiem poglądu że wadą demokracji jest nadmiar blokad uniemożliwiających radykalne reformy. Od lat uważam że jest odwrotnie, i niemalże im więcej blokad tym lepiej (. Podam przykład najprostszy na koniec: jako libertarianie z pewnością nie lubimy podatku 32%. Natomiast w razie wprowadzenia pełnego przekuwania woli ludu w prawo, pewniejsze byłoby podniesienie go do 48% niż obniżenie do 16% . Kiedyś pisałem tu o wielkim jednokierunkowym trendzie historycznym podnoszenia podatków w XX wieku [2], a to tylko jeden z wielu przypadków kiedy więcej hamulcowych jest w gruncie rzeczy tym co ratować może system państwowy.
Klasyczni liberałowie słusznie byli sceptyczni wobec nieograniczonej demokracji – może (zwłaszcza wobec niepraktyczności innych metod jej ograniczania) najlepszą metodą ograniczania wad demokracji jest więcej demokratycznych instytucji – każda wybierana w innym terminie i podług innych zasad.
___
[1] Michael Becher „Presidentialism, Parliamentarism, and Redistribution” – do pobrania: https://pdfs.semanticscholar.org/dd9b/f830284aa3e9d554e938d6046b80d1224d5a.pdf
[2] Tu na blogu: https://liberalizm.net/2019/11/27/libertarianizm-musi-byc-konserwatywny-albo-nie-bedzie-go-wcale/
Test na „licencje na czynne prawo wyborcze” brzmi świetnie do póki nie pomyślimy że układał by go najbardziej nie lubiany przez nas umiłowany przywódca.
W Polsce ok. 30% ludzi uprawnionych do głosowania to renciści i emeryci. Mielibyśmy w Polsce 13 i 14 emeryturę gdyby emeryci nie mieli praw wyborczych? (podpowiedź emeryci odpowiadają za ok. 40% elektoratu partii rządzącej wg exit polls dla wyborów parlamentarnych z 2019). Tylko 54% uprawnionych do głosowania w Polsce pracuje, a reszta? To się musi źle skończyć i tu jest właśnie problem.
Gdyby wyborca musiał się wylegitymować statusem płatnika netto podatków bezpośrednich za ostatnie 2 kadencje to ludzie, którzy „zawodowo żyją z państwa” czyli rdzeń elektoratu partii „świętych mikołajów”/antyliberalnych nie miał by praw wyborczych.
Autor słusznie zauważył, że kilka ośrodków władzy (np. niższa i wyższa izba parlamentu oraz prezydent) mogą wzajemnie blokować zmiany, to błędne połączył ten fakt z demokracją (powszechny i równym prawem wyborczym), a nie z samy rządem reprezentatywnym.